5 czerwca 2009

i znowuż iudex

qui litem suam fecit, sędzia, któren spór swój olewa.

Udałem się celem zajrzenia do akt pewnej sprawy do Sądu Rejonowego dla MStWarszawy, Wydział VIII Gospodarczy, przy ulicy Czerniakowskiej. Po fantastycznym pzebrnięciu przez labirynt dziur na drodze dojazdowej do parkingu i znaleziieniu miejsca na wysepce udałem się na pięterko, do sekretariatu, gdzie poprosiłem o wgląd do akt sprawy, podając sygnaturę. Okazałem również pełnomocnictwo do wejrzenia tamże, dane mi tegoż dnia przez Sędziego-Ojca i dowód osobisty. Wtedy kancelistka, po obejrzeniu pełnomocnictwa powiedziała, że musi spytać sędziego, wybyła z sekretariatu i po minutach 10. wróciła z odręcznie napisanym na świstku zarządzeniem zobowiłzującym mnie do wykazania, że jestem jedną z osób wymienionych w art. 87 KPC w ciągu tygodnia, pod rygorem niedopuszczenia do udziału w postępowaniu.

Myślę sobie: kurwa mać. Mówię: ale jak to? mam pełnomocnictwo i w ogóle. Na to kancelistka, że jej to nie obchodzi, mam siedem dni i w ogóle ona odnosi akta i o.

No to ja idę do punktu ksero, gdzie zmuszony okolicznościami nabywam procedurę cywilmą za 14 zł groszy 99 i długopis za złocisze 2.

Siadam, spoglądam na art. 87, par 1 (osoby mogące być pełnomocnikami)a tam, w ostatnim członie rozbudowanego zdania, że rodzice, małżonek, rodzeństwo i zstępni. Znaczy ja jako syn Sędziego-Ojca mogę.

Idę do kontuaru, wyszukuję jakiś wniosek do chyba rejestru zastawów, który ma pół kartki niezadrukowane, równiutko odrywam, po czym pod rygorem odpowiedzialności karnej za fałsz w zeznaniach tzeznaję, że jestem synem ojca, ergo nadaję się, idę do ksero, dołączam ksero dowodu, i wracam do walki.

Oczywiście kutek jest taki, że wściekła kancelistka idzie do sędziego i po minutach 5 wraca mówiąc, że sędzia dyżurny nie zezwala, bo muszę być pracownikiem powoda (sic!). Ja na to, że owszem, w powołanym art. jest na pierwszym miejsu pracownik, ale też ... i ... oraz... oraz zstępni. Znaczy syn. Znaczy ja. Na to ona, że niech se pójdę do gdzieś tam, w pokoju 186. No to idę. A tam, Pani Sędzia.

Przerażony i onieśmielony wykładam sprawę, Pani Sędzia przerażona, że ktoś ją nachodzi, ale jako miła starsza pani mówi: pan da, co pan ma, to oświadczenie. Pokazuję, ona czyta i mówi: ale to może być, pan pójdzie ze mną, ja wprawdzie inny wydział, ale porozmawiam z kancelistką.

Opierdol dostałem ja, Pani Sędzia została potraktowana oschle po prostu. Więc bierze mię i mówi: pódźmy do przewodniczącego, a pani kancelistko, pani da mi akta sprawy. No i idziemy, tam Pani Sędzia przekazuje mię sekretarce Przewodniczącego, która, w przeciwieństwie do kancelistki, bardzo uprzejma, po wysłuchaniu sprawy bierze me oświadczenie, ksero dowodu, akta i idzie do szefa. Po minucie słyszę podniesiony głos: pani da akta do wglądu, a ja pójdę do Szytnaćca (nazwijmy tak sędziego dyżurnego, który mię spławiał) i mu powiem. I rzeczywiście: ustna mocja do przewodniczącego dała skutek, a Szytnaciec miał rozmowę z Przewodniczącym.

I kto swój spór fecitnął? Bo ja wygrałem... Gdyby zajrzał na dalszy ciąg artykułu, nie byłoby problemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz